Zgodnie z art. 173 ustawy Prawa Telekomunikacyjnego informujemy, że kontynuując przeglądanie tej strony wyrażasz zgodę na zapisywanie na Twoim komputerze tzw. plików cookies. Ciasteczka pozwalają nam na gromadzenie informacji dotyczących statystyk oglądalności strony. Jeżeli nie wyrażasz zgody na zapisywanie ich zmień ustawienia swojej przeglądarki internetowej.

Mapa strony

Przed wojną na Drzewnej

Przed wojną na Drzewnej

Fragmenty cytowane pochodzą z wydawnictwa:

Barbara Kieczka, Przedwojenna Drzewna, Garncarska i Górna. Ze wspomnień Ireny Twardzik, Żory 2005


 

Fragment 1, s. 9

Tak pisze o swojej rodzinie i o ojcu pani Irena Twardzik:

„… Urodziłam się w moim cudownym obecnie miasteczku – w Żorach na Górnym Śląsku, w budynku urzędniczym przy ulicy Pszczyńskiej, obok przydrożnego krzyża, ale wychowałam w rodzinnym domu mojej matki na ulicy Drzewnej. Mój ojciec Franciszek Smusz był kierownikiem Kasy Miejskiej i dyrektorem Oszczędnościowej Kasy Komunalnej aż do swojej śmierci w styczniu 1937 roku. Był również członkiem zarządu okręgowego Kas Komunalnych w Katowicach, na którego czele stał wówczas dr Adam Kocur – ostatni przedwojenny prezydent Katowic, który pełnił to stanowisko do 3 września 1939 roku.”

 

Fragment 2, s. 36

Pani Irena wspomina:

„… Bywało, ze konie nieuwiązane do barierki często wracały same z wozem do domu z powodu nietrzeźwości furmana, ku uciesze przechodniów i miejscowej dzieciarni…”

[…]

Pan Heilig był wyjątkowo pomysłowym (by nie powiedzieć chciwym) jak na ówczesne czasy człowiekiem. Obok jego posesji ludzie przechodzili do kościoła, wędrując z różnych, najczęściej odległych miejsc. Często potrzeby fizjologiczne załatwiali właśnie w jego ogrodzie. Wybudował więc w latach 20-ych na terenie swojego ogrodu, na wprost własnego domu, publiczne szalety. Oczywiście, za korzystanie z nich pobierał opłaty!

 

Fragment 3, s. 37

„… Zimą chciałam koniecznie mieć łyżwy. Ponieważ mama nie zgadzała się na taki zakup, wpadłam więc na pewien pomysł. Namówiłam ją, by kupiła mi drewniane pantofle w sklepie pana Winklera na Rynku. Nie pamiętam, jak zdołałam przekonać matkę, ale dopięłam swego! Stałam się właścicielką drewnianych chodaków, z którymi udałam się do warsztatu szewskiego wujka Buchmana. Czeladnicy w warsztatu nabili mi na te drewniaki po dwa miedziane druty i już miałam swoje, upragnione łyżwy. Mogłam czepiać się sań, które sunęły naszą ulicą, wioząc bańki z mlekiem do mleczarni, która była aż za dworcem kolejowym. Nieraz oberwałam za to batem od woźnicy, ale i tak było fajnie!...”

 

Fragment 4, s. 54

„… Ruch na tej ulicy [Garncarskiej], zwłaszcza jesienią, był bardzo duży. Ulica była brukowana, wyboista, z ubytkami bruku, rynsztokiem i ściekiem. Z jednej strony zastawiona była wozami pełnymi buraków, kartofli czy siana i to stanowiło dla niektórych właścicieli posesji czy gospodarzy duże utrudnienie. Często więc dochodziło do kłótni i rękoczynów ku uciesze dzieci. Bardzo bałam się koni i kóz, a najbardziej krów, które wprowadzono, klucząc między stojącymi wozami, na pastwiska za miastem. Od wiosny do późnej jesieni ulica była jednym wielkim placem gospodarskim. Drabiniaste wozy zastawiały wjazdy do posesji, między wozami chodziły kury, gęsi i kaczki, a czasami pełzały żmije zwiezione z trawą lub sianem z przyleśnych łąk…”